Forum towarzyskie »

Dobry gość to rzadki gość ?

Tak mnie po wczorajszym spotkaniu rodzinnym naszło na rozmyślenia.

U Was w rodzinie też coś takiego występuje?
Moje kuzynostwo jak w 2011 roku byli dwa razy u babci, to naprawdę dużo. Ja staram się być jak najczęściej, mimo, że studiuję zaocznie, pracuję i chciałabym jeszcze mieć czas dla swojego faceta. Jak się uda to przyjeżdżam nawet na kilka dni, ale mimo wszystko to oni są najlepsi, bo...
No właśnie i ciągłe tłumaczenia babci dlaczego na pewno oni nie mogą do niej przyjechać (na pewno znalazła też jakieś wytłumaczenie, dlaczego w tym roku też nie złożyli jej życzeń na Dzień Babci).
A jak przychodzi co do czego, to Babcia może liczyć tylko na mnie, brata albo mojego tatę.

Czy naprawdę dobry gość to rzadki gość?
Mam identyczna sytuacje- dziadkowie maja 5 wnuczek, a praktycznie maja mnie i jedna siostre czasem (ostatnio, bo wczesniej nawet to nie).Ja jestem, mam byc, mam obowiazki wobec nich,a i tak zawsze znajdzie sie cos, co 'mogloby byc lepiej', ale za to X... Y...Z.. one to dopiero sa! (jedna za granica, dwie w Krakowie) i wlasnie takie kilka razy w roku odwiedziny przezywane sa niesamowicie, kazdy sukces opiewany tygodniami, a telefon opowiadany po wielokroc. Tak jest. Ja jestem co tydzien,czasem czesciej, wiec jestem bardziej jak domownik, czyli poczepiac sie mozna, ponarzekac, o cos poprosic. Element zycia, a nie odmiana raz na jakis czas.

Ale absolutnie nie jest tak, ze taki gosc (wnuczka) lepszy, gdy rzadko wpada. Nie, po prostu cieszy, ze W OGOLE wpadnie czy zadzwoni.

Kaktus, jakby Ciebie jej zabraklo, to by byl dramat, Ty po prostu jestes, reszta tylko bywa...
u mnie to nie jest tak, że babcia się czegoś czepia, wręcz przeciwnie, cieszy się jak przyjdę i często jak mnie nie ma dłużej (jak np teraz prawie 2 tygodnie, bo biorę nadgodziny) to mi mówi, że się stęskniła (czego pewnie im by nie powiedziała). Ale najbardziej boli to, że ich zawsze tłumaczy. "a bo daleko mieszkają","a bo Piotruś pracuje", "A BO ANIA STUDIUJE DWA KIERUNKI" (w moim odczuciu ja jestem gorsza, bo pracuje i do tego płacę za studia - babcia mi nie daje tego do zrozumienia, ale mimo wszystko to boli) i mimo, że nie mam nawet wolnego weekendu to jestem u niej "zawsze". Czasami to przyjeżdżam z notatkami do nauki tylko po to, żeby być, bo wiem, że czuje się samotna. Ale Ania przecież studiuje dwa kierunki. DWA! (do tego jeszcze tatuś wyśle Anię na kurs francuskiego i wtedy to już w ogóle) ja niestety nie mam na to czasu ani pieniędzy. No ale przecież DWA KIERUNKI do czegoś zobowiązują i wymagają wielu wyrzeczeń 😉

Zaraz mi ktoś powie, że mogłam iść na studia dziennie i najlepiej NA DWA KIERUNKI  👀
Przez takie wywyższanie na piedestał dobroczynności uczciwości, etc (można by powiedzieć, ze wręcz lizania tyłka byleby usłyszeć jakieś dobre słowo od tej osoby) nie znoszę jednej siostry ciotecznej. Babcia zawsze kwiczała z zachwytu nad nią. 'A bo D. to, a tamto. Może ty też tak zrób jak ona bo jej wyszło'. Etc.
Mnie się zdaje, że przez to iż dziadkowie nie są na miejscu z X, Y, Z to wydaje się im, ze będzie tam lepiej. Jakby byli tam na miejscu to nagle okazałoby się, ze nie jest tak cacy i kolorowo jakby się mogło zdawać.
W 1999 roku, kiedy umierali moi prapradziadkowie wypięli się wszyscy. Mojego wujka żona z dziećmi i moja mama się wszystkim zajmowały. NIe ważne, że pracują, mają swoje domy, dzieci, zobowiązania. Że mają daleko (może nie dużo tych 60km, ale w porównaniu z dziećmi prapradziadków, które mają po 10 - jest różnica). Ale tamci nie przyjeżdzali, bo sami źle się czują, a moja mama ma samochód, wujek ma auto, stać ich na paliwo, bo zarabiają nieźle, a nie są na rentach czy emeryturach. Dopiero, jak było wiadomo, że będzie pogrzeb, to się okazało, jacy są wzyscy kochani, bo może jakiś spadek będzie albo da się wyszabrować sprzęta domowe. Brak wstydu, żeby zaraz po złożeniu ciała w grobie dyskutować, kto zabierze szafę i stół!

Jeżeli rodzina przyjeżdża tylko po to, żeby wyciągać pieniądze, a w trudnych chwilach ma w nosie - to lepiej niech się nie fatygują. Prapradziadziuś miał dobrą emeryturę, prawie 2000zł. Ile on na siebie z babcią wydali, mieszkając na wsi? Grosze. Wszyscy prawie wymagali pożyczania pieniędzy. Mnie to odrzuca, ja tak nie umiem i tego nie rozumiem. Bo nie jest problemem pomóc, tylko niech wszyscy nie zwalają na innych swoich obowiązków. I jest to o tyle przykre, że nikt nawet nie powiedział dziękuję. Mama, tata swoje obowiązki rzucali, byle pomóc, nie dla poklasku, a zwyczajnie - traktowali to jak swój obowiązek. A najbliżsi - ich dzieci - pierdzielili.

Do czepiania się do mnie przywykłam. Może własnie dlatego, że z rodziną najczęściej się widuję. Ulubiony powód to mój koń i stajnia. Zawsze słucham, że to wstyd, żeby dziewczyna po dwóch kierunkach studiów siedziała na wsi i wywalała gnój (czemu dla każdego posiadanie stajni jest równoznaczne z wywalaniem gnoju? Ja tego nie robię 🙂 ) Inna sprawa, że konie, na których nie zarabiam (nie orzą, nie ciągną wozu) są przejawem mojej głupoty i arystokracji. Nie raz mnie porónywano do Królowej Angielskiej, która ma stajnie tylko dla zaspokojenia swoich fantazji. Do Elżbiety II mi daleko, jestem młodsza, nie mam tyle kasy, nie mam takiej stajni i koni. Powinnam też mieć już i natychmiast dziecko. Przecież moje kuzynki, młodsze ode mnie, mają już dzieci, a ja wpędzam się w lata. I fajnie. Moja decyzja. Przez wiele lat wymagano ode mnie ślubu, a przynajmniej zobaczenia chłopaka. Będąc z kims bez ślubu - było źle. Kiedy byłam sama, bo nie było zwyczajnie czasu studiując na 2 kierunkach i pracując, żeby kobyła miała co jeść - też było źle. A jak wzięłam ślub, to był problem, że nikt go nie zna, nie dało się skometować (czy ciotka, która jest ciotką z nazwy, bo rodzina dla mnie daleka musi oglądać mojego męża?). Kiedy kuzynka, którą widziałam z 8 razy w życiu urodziła dziecko POWINNAM pojechać i zobaczyć dzidziusia, kupić chociaż ubranko! A jaka to dla mnie rodzina?

Nie chcę spotykać się ze wszystkimi. NIe zależy mi na ich poklasku, zainteresowaniu.

Chyba jest trochę prawdy w tym, że z rodziną najlepiej wychodzi się na obrazku. Może powinnam też być gościem sporadycznym (mam na myśli tą bliżsżą rodzinę, bo dalsza mnie zupełnie nie interesuje - większość poznałam z 10 lat temu na weselu brata ciotecznego i dziś nie wiem, kto jest kim, a widzieliśmy się 2 czy 3 razy w życiu). Odezwać się też nie mogę, jak na mnie nastają, bo potem będą pretensje do rodziców.
konikikoniczynka   👍   😍
Nie umiałam ubrać w słowa tego co czułam, ale to o kuzynce widzianej 8 razy w życiu lub nie widzianych 10 lat ludziach, to dokładnie o mnie...
Moja siostra i mama są bardziej do ludzi, a ja kontaktuję się tylko z tymi z którymi się dobrze czuję. Poza tym one we dwie powiedzą mi wszystko co u innych słychać... Mam lepszy kontakt z obcymi ludźmi niż z duuużą częścią rodziny.


Moja babcia też tak ma, że ta najbliżej mieszkająca córka z zięciem i wnuczki to be, a im dalej tym lepiej, a najlepsiejsza jest synowa z Kanady. Z tym, że akurat ciotka z Kanady naprawdę jest the best i ja też ją uwielbiam. Babcię kocham, ale podziwiam ciotkę i brata ciotecznego, jak z nią wytrzymują, bo jak była u mnie 2 tygodnie to miałam bardzo zadbane podwórko i garaż, żeby tylko w domu nie siedzieć.  I to wciskanie mi pieniędzy, cholera, zarabiam własne, jej emerytura mi niepotrzebna. Chyba jakaś dziwna jestem.
Będąc w takiej sytuacji wydumałam sobie, że ci, którzy są najbliżej są najbardziej znani - wszelkie ich wady, niepowodzenia itd. Ci dalsi, będący rzadziej etc. znani są wyłącznie z dobrej strony. Tych bliżej łatwiej się czepiać - tak często się ich widuje itd. itd itd...
Kaktus, a może pomyśl o tej sytuacji tak, że babci łatwiej tak sobie to wszystko tłumaczyć, że nie jest odwiedzana przez pozostałe wnuki tak często bo tacy zapracowani są, takie maja ważne zajęcia, to mysle łątwiej przyjac, niz uznać prawdę, która niestety wskazuje na to że po prostu zapominaja o jej istnieniu.
I nie jest to negatywna ocena Twojego postepowania, po prostu babcia jakoś to musi sobie w głowie ułozyć, żeby jej nie było przykro, czasem łatwiej żyć w fikcji.
Small Bridge, jak Ci wciskają to jeszcze jest dobrze. Skoro robią to sami. Od mojej mamy i ode mnie wymaga się, żeby pomagać każdemu z rodziny, bo nas na to stać! Jak powiedziałam, że nie pomogę, bo muszę kupić siano i owies, bo znalazłam taniej, to zostałam pouczona, że jak koń nie zje, albo zje mniej przez kilka dni to przezyje (psów mogę wcale nie karmić), bo powinny dojadać nasze resztki, a nie karmę) a jakaś tam daleka ciotka ze swoją rentą (renta załatwiona na lewo) nie ma na paliwo, żeby na cmentarz pojechać. Na całe szczęście mam normalnych i myślących rodziców - ja nie wiem, skąd moja matka jest taka normalna, bo w dużej mierze ta dziwna rodzinka to po jej stronie.
Kaktus, a może pomyśl o tej sytuacji tak, że babci łatwiej tak sobie to wszystko tłumaczyć, że nie jest odwiedzana przez pozostałe wnuki tak często bo tacy zapracowani są, takie maja ważne zajęcia, to mysle łątwiej przyjac, niz uznać prawdę, która niestety wskazuje na to że po prostu zapominaja o jej istnieniu.
I nie jest to negatywna ocena Twojego postepowania, po prostu babcia jakoś to musi sobie w głowie ułozyć, żeby jej nie było przykro, czasem łatwiej żyć w fikcji.


Masz rację, myślę, że babcia jest tego świadoma. Ja czasami jak się wkurzę i jej coś przygadam o moim kuzynostwie, to wtedy mówi, że ja przecież jestem najukochańsza. Mam też wrażenie, że tamta część rodziny się trochę odsunęła, bo mieszkanie po babci jest dla mojego brata (jako pierworodnego- postanowienie babci). Natomiast babcia twierdzi, że to ciotki nie chcą ich puszczać (tłumaczenie babci czy przykra prawda?)
Kaktus, Kiedyś się w gniewie i złości wydarłam się na babcię, że skoro chce to zadzwonię do tych kochanych wnuczek czy córci i synów to może się śmiało wyprowadzić. Mamę (babcia mieszkała z nami i ja byłam ta najgorsza) to już zaczęło wyprowadzać z równowagi. No ile można słuchać, że X zrobiła studia na tym kierunku to ty też MASZ zrobić, bo coś tam. Tak samo wszelkie spędy tej części rodziny omijam szerokim łukiem - wyprowadzają mnie z równowagi i przychodzą zazwyczaj tylko wtedy kiedy chcą. Więc po co w ogóle się kontaktować na przymus?

konikikoniczynka, Nastawienie rodzinki do zwierząt - bez komentarza. Widać jakimi są miłośnikami.
A ja lubię gosci tylko tych zapowiedzianych 😀
Notarialna, wiocha w większości, albo wiocha która do miasta trafiła i teraz są miastowymi. "Człowiek z wiochy wyjdzie, wiocha z człowieka nie". Takie jest moje zdanie. Nie generalizuję, nie każdy jest taki. Ale to w większości ludzie, którzy wychowywali się na wsi, w gospodarstwach. Szacunku dla zwierząt nie było, zwierzęta były, bo musiały, czy do roboty, czy na ubój. Jak teraz przy świni łazić nie trzeba - bo schab jest w sklepie -to jest się już arystokracją. Psy były, jak zdechł, to zaraz był następny, bo zawsze we wsi jakiś szczeniak sie znalazł. Karmić, poić? A po co? Sam sobie da radę.

Na szczęście mam geny po mamie i tacie. Więcej tych "tatowych"/ a tata jest wielkim miłośnikiem. On ma zdrowe i normalne podejście, zawsze mieliśmy w domu zwierzaki, psy spały w wyrze, kot robił, co chciał, papugi się darły, rybki się pluskały, jaszczurka leżała i żarła. Mnie na wieś ciągnęło, wychowałam się w mieście. Rodzice nadal mają zwierzaki, ja, jak widać, tż. Psy, konie, owce, kozy,  kury, gąsior/pies (sam nie wie, czym jest). Wszystko zadbane, nakarmione, zadowolone. I nie mam podejścia, ze jak się ma zwierzaki w domu to ma się burdel. U moich rodziców jest czystość sterylna.  Na 60m2 po trzech pokojach kręci się dwoje ludzi i 4 zwierzaki. Ja też postawiłam sobie za cel rozdzielanie gospodarstwa od mojego domu. Psy są w mieszkaniu, ale do mnie w butach się nie wejdzie. Końskich rzeczy w domu nie mam. Nie pozwalam też spać psom w łóżku, a to dlatego, że latają po dworzu, tarzają się po śniegu, piachu, łażą po błocie (za to zadowolone są strasznie), mają swoje legowiska w salonie i w naszej sypialni i nie wydają się zbyt smutne z tego powodu.Gąsiora z domu pognałam kilka razy, o on jest odrębnym gatunkiem stwora. Latem do sypialni potrafi mi, przy otwartym oknie, jakiś koński łeb zaglądać 😀

Nie rozumieją mojego podejścia. I mam to w nosie. Dziadek ze strony taty był kawalerzystą, pradziadkowie zawsze mieli konia i zwierzak był wychuchany do granic możliwości. Ja nie wyobrażam sobie inaczej żyć. Dusiłam się w mieście. Tak, jak moi rodzice, którzy planują budowę domu na wsi - nie pod miastem, na prawdziwej wsi. Co nie znaczy, że cudowna rodzinka ich nie skomentowałą - że  się w dupach na stare lata przewraca, bo nie wiedzą, co z kasą robić (jeszcze żeby mieli tyle tych pieniędzy, to byłabym najszczęśliwsza na świecie! Tylko nikt nie patrzy jak muszą się nazapierdzielać na to).Bo przecież co miasto to miasto - do przychodni, do sklepu blisko.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że moi rodzice nawet się nie odezwą, bo uważają, że nie warto, a to sprawia, że ci gadający wychodzą z założenia, że milczenie oznacza poklask dla tego, co oni mówią.

Im jest się częściej, tym gorzej, bo wtedy człowiek przywyka, nie ma tej radości ze spotkania, które jest sporadyczne. Nie ma się wszelkich wieści, co słychać, na bieżąco. I nie ma moralitetów, komentarzy. Też nie zawsze, ale w większości spotkanie jest wyczekiwane i proza codzienności schodzi na plan bardzo daleki. Nie uczestnicząc pośrednio w życiu człowieka - skupienie jest na wszystkim innym. Tak samo jak ze znajomymi - każdy z nas ma znajomych, których spotyka często i czasem ma dość, ale wie, co u kogo słychać. Kiedy spotykamy się z kimś niewidzianym od kilku miesięcy/lat to mamy inne tematy, codzienne problemy w szczegółach mniej nas interesują, skupiamy się bardziej na całokształcie. Gość rzadki to ten lepszy. Nie powie za wiele do słuchu, nie obrazi się tak szybko, a i nie wypada mu trzaskać moralitetów i naprawiać jego życia, bo się nie wie, jak jest w rzeczywistości.
konikikoniczynka, Nastawienie rodzinki do zwierząt - bez komentarza. Widać jakimi są miłośnikami.
Ostatnio zdarzył mi się gość z dalszej rodziny (widujemy się raz na kilka lat), który postanowił zauważyć, że powinnam oddać króliki (starej babie, co ma bardziej 30 niż 20 lat nie przystoi), bo lepiej dziecko sobie zrobić  🤔 Całkiem serio. Miałam ochotę szepnąć czule "Wyp*****"
Co do bliskiej rodziny to u nas nigdy nie było faworyzowania przez babcię i dziadka, a mam od strony mamy kuzynostwa w liczbie 6. Wszyscy byli tak samo traktowani. Z babci była wspaniała babeczka. Nie żyje od kilku lat, a ja wciąż mam w pamięci jej zaraźliwy śmiech. Ale widzę, że w rodzinie męża (miejskiej, a moja jest wsiowa) jest zupełnie inaczej. Są goście lubiani bardziej i mniej, były walki o spadek, jakieś pomówienia itd. Zawsze byli dobrzy i lepsiejsi.
U nas na północnym-wschodzie takie rzeczy nie były istotne. Gości zawsze trzeba było zaprosić do domu, nakarmić, napoić. Obiad dostawał weterynarz, który przyjeżdżał do krów (i któremu trzeba było oczywiście dobrze zapłacić), sąsiadka, moje koleżanki. Suwalszczyzna to trochę inna kraina 😉
miss_misery, U mnie była konsternacja, że konie są nie na rzeź. Koniczyny powinnam się już pozbyć, bo ma lat prawie 18, a to ostatni dzwonek, zeby zaźrebić, odchować źrebaka i za nią normalną cenę dostać (najlepiej jakby urodziła klaczkę - na matkę będzie - a ogierka sprzedam z nią, a nowego konia kupi się szybko; ewentualnie jeszcze lepiej po odstawieniu konia zaźrebić i w ciąży opierdzielić handlarzowi, bo czasy ciężkie, ale zawsze to jakiś grosz - tylko czemu ja się uparłąm na cienkie konie - czyli nie zimniuchy?! To się zdziwią, jak kupię prawdziwego "Ziemniaka", który będzie miał bojowe zadanie - cieszyc oko, srać i żreć ;]). Za takie teksty, przysłowiowo, "w ryj dać mogę dać" ;/

konikikoniczynka wspaniały pomysł z tym zimniakiem! Niech wszystkim para z uszu idzie.
Co do koni, to u mnie we "wsiowej" jej części, zawsze były bardzo szanowane. Zimnokrwiste klacze (piękne, z papierami) chodziły sobie wolno po 30 hektarach razem z krowami, rodziły zdrowe źrebaki (na sprzedaż jakby nie patrzeć), raz na ruski rok zaprzęgane do pługa żeby zaorać małe poletko pod warzywa, na które ciągnik nie wjedzie. Były czyszczone, miały robione kopyta, w stajni zawsze było czysto i sucho. Im zwierzęta zapewniały dostatnie życie i nigdy nie było tak, że pies niezaszczepiony czy zimą podczas mrozów marznie w budzie. Ostatnie dwie suki nawet wysterylizowali. Nie ma chyba takiej reguły czy wieś czy miasto. Niektórzy po prostu nie wiedzą w którym momencie przestać gębę otwierać.
Pytanie tylko - czy ktoś kto sypie takie teksty w TWOIM domu jest jeszcze gościem czy już raczej wrogiem?
Notarialna, wiocha w większości, albo wiocha która do miasta trafiła i teraz są miastowymi. "Człowiek z wiochy wyjdzie, wiocha z człowieka nie". Takie jest moje zdanie. Nie generalizuję, nie każdy jest taki. Ale to w większości ludzie, którzy wychowywali się na wsi, w gospodarstwach. Szacunku dla zwierząt nie było, zwierzęta były, bo musiały, czy do roboty, czy na ubój. Jak teraz przy świni łazić nie trzeba - bo schab jest w sklepie -to jest się już arystokracją. Psy były, jak zdechł, to zaraz był następny, bo zawsze we wsi jakiś szczeniak sie znalazł. Karmić, poić? A po co? Sam sobie da radę.


Wiem, ze napisałaś ze nie generalizujesz, ale uważam że to co piszesz to raczej jest patologia wiejska niż codzienność. Mam prawie całą rodzinę na wsi, moi rodzice dawno temu wyemigrowali do miasta, ale szacunek do zwierząt zawsze był i jest nadal w całej mojej rodzinie. Czasem jak sie z nimi spotkamy to jak juz nie ma o czym opowiadac to opowiadają o swoich psach, kotach, krowach... Coraz rzadziej tez się zdarza np. topienie szczeniaków, bo ludzie już są świadomi istnienia lekarza weterynarii, który nie tylko zajmuje się krowami, ale tez małymi zwierzętami. Normalny gospodarz dba o swoje zwierzaki, bo one sa jego wizytówką. Także masz chyba po prostu kiepskie wspomnienia związane ze swoją rodziną, ale ciesze się, że Tobie ten brak szacunku do zwierzaków się nie udzielił 😉

A żeby nie robić totalnego offtopu, ja sie zastanawiam nad tym co piszecie i u mnie było zupelnie inaczej, bo zawsze jak przyjeżdzałam do babci i dziadka, jako jedyna ich wnuczka mieszkałam od nich 300km (nie żyją już niestety), reszta wnuków i dzieci była blisko, to zawsze oni byli bardzo wychwalani, a ja i moi rodzice zawsze byliśmy jakoś tak na uboczu...
Dla mnie wrogiem. Ja umiem wyprosić, jak mnie ktoś wkurza. Przeciwnie do mojego męża, który uważa, że jestem przerważliwiona. Jak jeszcze mieszkaliśmy w bloku mieliśmy sąsiada, który wychował się na wsi, pomagał handlarzowi. I taki pacan, który o koniach nie ma zielonego pojęcia, zaczyna mnie pouczać. NIe ważne, czy rodzina, czy nie (dla mnie na szczęście nie!) - nie bedzie mnie pouczać nikt, kto nie ma pojęcia, bo lanie konia deską z gwoździem nie jest dla mnie pojęciem. Nie pozwoliłam też na jego odwiedziny u nas w stajni. W swoim domu mam prawo do tego, żeby nie wysłuchiwać imbecyla, prymitywa, który co drugie słowo mówi "wziełem, poszłem", a zamiast przecinka używa powszechnej kur...y. Z mieszkania go wyprosiłam. Jak go zobaczyłam raz przed bramą, zresztą już zawianego (chłopak ma problem alkoholowy spory), który drze pysk, że on przyjechał i jeździł będzie, bo mu kiedyś mój mąż obiecał, to zamknęłam bramę z furtką na kłódkę. My home is my castle, w moim domu i obejściu panują moje zasady (oczywiście nie jest tak, ze mój Mąż nie ma nic do powiedzenia, panują zasady wypracowane przez kompromis, pisząc w pierwszej osobie nie piszę personalnie, tylko ogólnie).

Na pogrzebie także zachowałam się brzydko. Po wszystkim, pod bramą już, skomentowałam zachowanie niektórych. Nie widzieli prapradziadka wiele lat - rodzina! - ale płakali tak mocno, jakby spędzali razem każdy dzień.

Z mężem, koniarzem, też się pokłóciłam o konie raz bardzo ostro. To już rodzina, jakby nie patrzeć. Raz byliśmy na koniach u znajomych, on na Koniczynie, ja na Karmelku, koniu znajmomego. Było piwko, grzecznie po dwa w ciągu koło 6 godzin. Tylko, że koledzy znajomego na jego działce pili więcej i częściej niż my, nie tylko piwo, ale też wódkę. To, czego długo mężowi nie mogłam darować to pozwolenie na usadzenie tyłka podpitego tłustego kolesia, który wie już wszystko o kuniu, bo już siedzioł na kuniu, na mojej Niuńci. Rozumiem, chciał dobrze., Tylko ona była niewystępowana, kretyn wyjechał na drogę szutrową i zagalopował. Miał problem z zatrzymaniem, więc po zębach, a wielkim tyłkiem po siodle na każdą stronę.  Potem owy dźentelmen także przyjechał do nas, bo on teraz będzie jeździł. Mogę brać pensjonarskie konie na jazdy, o ile jakieś się trafią, bo rekreacji nie prowadzę mimo uprawnień, sporadycznie, ale jemu powiedziałam, że nie mam koni poza moim. Oczywiście on wsiada na Niunię, zaczął się robić agresywny, ale wrócił mój mąż i go wyprosił.

Ale zrobiłam ot, przepraszam! Ale to nawiązanie do pytania o to, czy, cytuję, "ktoś kto sypie takie teksty w TWOIM domu jest jeszcze gościem czy już raczej wrogiem?"

Jestem zasadnicza i pamiętliwa. Skoro ja wchodząc do kogoś umiem się zachować, to wymagam tego w drugą stronę i obojętne czy to znajomy, sąsiad czy moja rodzina.

Cricetidae oczywiście, że ja to określam mianem patologii! Tylko sporo takich wieśniaków pełną gębą, zwłaszcza w niektórych rejonach Polski, jest sporo. Psy uwiązane przy budzie na krótkim łańcuchu, głodne, z zamarźnietą zimą wodą, altem bez, a jak choruje - siekierą w łeb, abo żywcem do piachu, drugi zaraz bedzie. A jak kurę zagryzie z głodu - oj, nie zasługuje na życie. I przyznaj się tu, człowieku, że w twojej rodzinie, obojętne, czy bliższej czy dalszej, takie coś ma miejsce. WSTYD! Przecież gdzieś tam w nas jest ta sama krew, a dla mnie znaczy mało. Może jestem naiwna, ale gdyby byli trochę inni - moze miałabym chęć na spotkania. Pamiętam czasy bycia dzieciakiem strasznym, kiedy jakoś rodzina się trzymała, imienieny seniorów rodu, urodziny, rocznice ślubu, Święta - i było fajnie, magicznie. Sporo ludzi, inne tematy. A może nie inne - tylko byłam dzieckiem, wtedy młodzież miała swoje tematy, szczawie, czyli my swoje tematy i sprawy (np. jak umoczyć jęzor w ajerkoniaku, żeby nikt nie widział ;p), nie zwracało się uwagi. Teraz człowiek słucha, wyciąga wnioski, skomentuje, jest na języku, bo jest dorosły i ma swoje problemy i życie, które warto pooglądać (na ogół nie widząc problemów w swojej najbliższej rodzinie).
konikikoniczynka Ja w tym roku przyjęłam księdza po kolędzie (nie że pałałam ku temu jakąś żądzą, raczej poszłam na tzw. kompromis). Ale jasno powiedziałam mężowi, że jak ksiądz zacznie pytać: a czemu bez kościelnego ślubu? itd. to ja księdza wypraszam, bo to mój dom, w którym on jest gościem i nie życzę sobie takich komentarzy. Na szczęście ksiądz był młody, nieco stremowany, sympatyczny, zapisał nas w kajeciku jako nowych parafian i poszedł. Nic nie komentował.
Ja wychodzę z zasady, że jak kogoś zapraszam do siebie, a nawet jak do mnie przyjdzie niezaproszony, to możemy sobie powymieniać poglądy, ale obrażania się/krytykowania mojego stylu życia nie zniosę. Niech mnie zaprosi do kawiarni/na wódkę jak chce mi nawrzucać. A u innych staram się zawsze trzymać język za zębami, nawet jak coś mi nie odpowiada.
edit: poprawiłam orta  😉
konikikoniczynka, Tak jeszcze apropo tej wiochy. Mamy działkę na Mazurach, jesteśmy tam parę razy do roku. Raz do roku na dłużej, częściej jeździmy na kilka dni. Ale o dziwo traktowani jesteśmy przez miejscowych 'jak swoi'. Mamy grono znajomych, z którymi utrzymujemy kontakt. Pomagamy sobie wzajemnie i stosunki są w porządku.
Jak słyszę opowieści znajomych, którzy się wynieśli na wieś i są tam 'tymi z miasta' to aż mi się słabo robi.
Bo bywa różnie. Ja jestem bardzo daleka od generalizowania. Podałam po prstu najbliższy przykład z własnego podwórka. Jestem do tych ludzi, szumnie zwanych rodziną, nastawiona negatywnie i nie zmienię zdania, bo nie mam podstaw ku temu.

Ale nie uogólniam, nie wrzucam ludzi do jednego garnuszka, bo są wokół mnie przykłady zupełnie inne - na około naszego gospodarstwa są i miastowi, którzy wrócili, jak my, na łono natury, i ludzie związani z rolą od dziada pradziada, aktywni rolnicy, oraz tacy, którzy już nic nie robią, ale mają sentyment. Wszyscy są do nas właściwie pozytywnie nastawieni, pomijając jednego osobnika posiadającego konia, który jest panem wszystkoWIEMnajlepiej. Natomiast myślę, że gdybyście miały doczynienia z moją, pożal się Boże, rodziną, to zdanie miałybyście podobne 😉 Jestem do nich uprzedzona, ponieważ są bardzo negatywnie nastawieni do wszystkiego, co rózni się od tego, jak oni żyli. Jestem między innymi po etnografii. Moi rodzice nie brali pod uwagę innego scenariusza niż skończenie przeze mnie studiów. Za to moja wesoła familia wyszła z założenia, że niszczę sobie życie, ponieważ najlepiej bym zrobiła idąc do zawodówki, bo od razu mam zawód, mogę iść do roboty - przecież są takie piękne zawody - fryzjerka, sprzedawczyni, gastronom - i poważanie u ludzi! Owszem, tylko to poważanie u ludzi, bardziej spowodowane potrzebą, troszkę się po 1989 roku zmieniło i "sklepowa" już nie jest osobą trzymającą władzę. Tak samo jak to, że kończę studia doktoranckie - to nie jest powód do zachwytu! Powodem do zachwytu jest to, że Kasia czy inna Anielka awansowała i jest w tesco kierownikiem działu! TO JEST POWÓD DO DUMY, a co komu po tej .... (tu na ogół pojawia się dziwnie rzekręcona nazwa lub wogóle jej brak). Człowiek, który pracuje solidnie nie ma czasu na takie głupoty, jak czytanie książek.

I to są powody, dla których jestem mocno uprzedzona.

miss_misery, ja nie mam wyrzutów sumienia, że jestem po ślubie cywilnym. O ile ksiądz potrafi to zrozumieć,  o tyle moja familia cudowna nie. Chcę wziąć ślub kościelny. Weźmiemy go, ale bez wesela dla 600 osób, wynajętej kiczowatej limuzyny, bez robienia wszystkigo dla poklasku innych. CZasem się zastanawiam, czy wesele jest dla młodych czy dla wszystkich, którzy są zaproszeni ?

Wiem, ze napisałaś ze nie generalizujesz, ale uważam że to co piszesz to raczej jest patologia wiejska niż codzienność. Mam prawie całą rodzinę na wsi, moi rodzice dawno temu wyemigrowali do miasta, ale szacunek do zwierząt zawsze był i jest nadal w całej mojej rodzinie.

Masz wyjątkową rodzinę. Ludzie na wsiach nie szanują zwierząt i to nie jest generalizowanie.
pokemon, hmm, to w takim razie byłam naiwna, zawsze myslałam że moja rodzina jest jakimś odzwierciedleniem wiejskiej społeczności, ale w sumie jak ich odwiedzam to nie wiem co sie dzieje na drugim podwórku...
zależy jak wieś... ja znam takie dla których zabicie kury to dzień westchnień, ale i takie, gdzie pies ma budę na wyspie a dookoła woda...
wszystko zależy od wychowania

niestety i u mnie w rodzinie było tak że siostra która już 10 lat w Berlinie była naj, choć w domu bywała raz na ruski rok a rozmowa przez tel 2x w roku...
a ja w domu robiłam i byłam wszystkim, i nagle bum... moja siostra się postarała by rodzice zrozumieli kto jest kim... trwało to kilka lat, lat dla mnie ciężkich, mozolnych i smutnych ...
najgorzej boli serducho
ja nie mam wyrzutów sumienia, że jestem po ślubie cywilnym. O ile ksiądz potrafi to zrozumieć,  o tyle moja familia cudowna nie. Chcę wziąć ślub kościelny. Weźmiemy go, ale bez wesela dla 600 osób, wynajętej kiczowatej limuzyny, bez robienia wszystkigo dla poklasku innych. CZasem się zastanawiam, czy wesele jest dla młodych czy dla wszystkich, którzy są zaproszeni ?


Miałam tak samo, ślub wzięłam 2,5 roku temu, nie taki,jak wszyscy się spodziewali. Gdybym miała zaprosić wszystkich z rodziny "bo wypada" to byłoby wesele na 280osób. Tylko po co zapraszać kogoś, kogo widziało się ostatnio 10lat temu? Olałam konwenanse i zaprosiłam tylko tych, których miałam ochotę zaprosić. Wesele było o połowę mniejsze, ale takie,jak chciałam, nie dla poklasku i uciechy pół-obcych ludzi z którymi gdzieś tam łączy mnie drzewo genealogiczne.
Zrobiliśmy to tak, jak nam się podobało, w gronie ludzi, z którymi chcieliśmy tą uroczystość celebrować. I mam gdzieś to, co sobie pomyślą.
To mamy podobny staż ślubny 😀
I podejście też - my zrobiliśmy obiad  oficjalny dla małego grona i wielką imprezę dla znajoych. Było wesoło, bez śpiącego z głową w sałatce typowego weselnego "wujka", bez kręcącego się kamerzysty (tylko z masą paparazzi 😉 ), tańce do rana, muzyka z lat '80-'90, nie obowiązywały weselne stroje, więc ludzie czuli się lepiej, swobodniej. Jedzenie rozdawaliśmy, kto chciał, bo było go za dużo. Wsiadając rano do samochodu nie mogłam wyjść z niego pod domem, bo moje stopy były zmasakrowane od tańca. Oczywiście były głosy, jak to nieładnie się zachowałam. Wydaje mi się, że większość była po prostu chętna na darmową wódkę, żarcie i obejrzenie sobie mojego męża. Bardzo mi przykro, że musiałam rozczarować. Ale co miałabym powiedzieć? "Kochanie to jest...jakaś ciocia/wujek, której/którego nie widziałam od 10 lat i nawet nie znam stopnia pokrewieństwa i nie pamiętam imienia". Bez sensu. Z mojego ślubu cyrku robić nie chciałam, nie chcę i nie będę chciała. Na ślub kościelny także nie zaproszę. Będzie kameralny. Wątpię, czy z przekory i złośliwości poświęce siebie, żeby zrobić wesele i oprawę ślubu taką, żeby ich zamurowało. Nie warto.
Tak samo jak to, że kończę studia doktoranckie - to nie jest powód do zachwytu! Powodem do zachwytu jest to, że Kasia czy inna Anielka awansowała i jest w tesco kierownikiem działu! TO JEST POWÓD DO DUMY, a co komu po tej .... (tu na ogół pojawia się dziwnie rzekręcona nazwa lub wogóle jej brak). Człowiek, który pracuje solidnie nie ma czasu na takie głupoty, jak czytanie książek.


Zadziwię cię, ale są ludzie z wyższym wykształceniem, którzy pracując jako kierownik w Tesco, Biedrze czy innym hipermarkecie, mogą być szczęśliwi i są z tego dumni. Mogą też czerpać niewymowną przyjemność z rozmawiania z ludźmi spoza branży "handlowej" a bardziej humanistycznej i mimo totalnego laicyzmu w temacie potrafią się cieszyć czyimiś sukcesami, rozwiewać własne stereotypy i zwyczajnie- poznawać inny świat. Tak więc proszę- nie generalizuj- ja jestem szczęśliwym człowiekiem handlu ze studiami przystającymi jak pięść do nosa, o zgrozo czytam (jak tylko mam czas) i uwielbiam słuchać kujki jak opowiada o swoich "uczniach" i życiu w ich rodzinnych stronach.
szam, mi chodzi o to, że gardzą wykształceniem jako takim. Traktują to jako marnowanie czasu, podczas gdy można szybko przygodę z edukacją zakończyć i iść do bezmózgiej w większości pracy. Ja wiem, że żadna praca nie hańbi - sama pracowałam i jako goniec, i jako sprzątaczka w szkole, jako sprzedawca, jako stajenny. Tylko mnie denerwuje brak zrozumienia dla kogoś, kto ma inne plany na życie i od razu jest stawiany jako gorszy. Nie mam w zwyczaju komentować tego, co kto robi - póki nie kradnie. Nie chcę czuć się gorsza, bo mam takie, a nie inne cele. Czy bardziej moja praca i życie będą docenione, jeżeli będę pracować w sklepie a nie na uczelni? Dlaczego? Bo na Święta bonów nie dostaję?

Denerwuje mnie ta hipokryzja - z jednej strony gardzą moimi studiami i to jest przykre, bo było ciężko pogodzić wszystko,mimo wsparcia rodziców, a z drugiej strony są głosy, że na cholerę to było się uczyć, jeżeli się przy gnoju skończyło.

To jest po trosze wina tego, że jestem lekko negatywnie nastawiona do swojej rodziny.

O to mi chodziło, nie chciałam nikogo urazić!
Wrócę do tematu ogólnego czyli-gości.
Jak przyjmować? Jakie jest minimum?
Znajomi podróżując przez Europę odwiedzili Niemcy. Wizyta była zapowiadana i jej inicjatywa wyszła od gospodarzy.
Po przybyciu /długa podróż, wieczór/ zaproponowano im .... herbatę.
Widząc, że na herbacie się skończy pojechali do nocnego spożywczaka, nakupili jedzenia i ugotowali kolację.
Gospodarze (sic!) chętnie kolację pożarli.
Czy to taki jakiś zachodni obyczaj czy trafili na skąpców ?
Tania, Mnie się wydaje, że to niemiecki obyczaj. 😉 Tylko trochę się dziwię, że dostali tylko herbatę, skoro inicjatywa wyszła od gospodarzy i wizyta była zapowiadana. Mogli dostać jeszcze coś słodkiego. 😁
Część mojej rodziny, która mieszka w Niemczech, opowiada, że rdzenni mieszkańcy są na maksa poukładani i żyją jak w zegarku. Nie ma żadnych spontanicznych wizyt jak u nas - wszystko musi być z wyprzedzeniem i na konkretną godzinę. Jeśli ktoś jest zaproszony na kawę, to dostanie kawę i max małe ciastko. 😉 Żadnych wystawnych obiadów (no chyba, że się jakoś umówią pół na pół). Spontaniczne pogaduchy przy płocie jak sąsiad z sąsiadem też nie bardzo. "Hallo" to wszystko co ci sąsiad powie w niedzielne, leniwe popołudnie kiedy nigdzie się nie spieszy.  👀
Ale nie wiem, może się coś zmieniło.
Aby odpisać w tym wątku, Zaloguj się