Taniu- bo Ty też palisz [dobrze kojarzę?], masz schizy "bo spalę dom" ? 😉 Potrafię 3 razy sprawdzić czy na pewno żaden niedopałek w ubikacji się nie tli. Chociaż przytomnie myśląc nie wiem jakim cudem miałby się w tej wodzie tlić, albo nawet jakby to co by się mogło stać gdyby nawet 😉 Nie zasnę jeśli nie opróżnię popielniczki, bo przecież ten "niedogaszony" papieros może, no nie wiem co ja mam w tej głowie, bo w moich wyobrażeniach on chyba może wstać, wyskoczyć z niej i pobiec w kierunku jakiegoś papieru.
A nie zakrawa to nine na natręctwa? 🙂 Moim zdaniem z takimi niewinnymi natręctwami trzeba walczyć, bo poddając się im dajemy przyzwolenie na powstawanie kolejnych. A im ich więcej, tym nam trudniej z nimi żyć. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Nine: Hi! Hi! Niemożliwe! Ja gaszę w specjalnym kubeczku z wodą. A potem sto razy zaglądam czy się kosz z kubeczkiem nie pali. p.s własnie miałam pisać, że natręctwa to są już chyba.
Tunrida - Pewnie zakrawa 😉 Chociaż do tych, które już nie zakrawają, a na pewno nimi są to się głośno tu nie przyznam, bo przy moim rytuale zamykania drzwi do mieszkania to Adaś Miauczyński się chowa 😉 albo jak sprawdzam czy pokrętła z kuchenki gazowej są prosto, bo lekka krzywizna któregoś z nich to na pewno ulatniający się gaz, który mnie po cichu zabija 😉
Taniu - jakbym wyrzucała niedopałki do kosza to bym chyba zawału dostała. Przecież w koszu są papierki, a papierki się palą i ojezu... 🤔wirek: 😁
Myślałam, że jestem idealnym przykładem luzaka, bo mam wylane na niemal wszystko, ale Tania mi coś uświadomiła. Umieram ze stresu jak jadę samochodem gdzieś po raz pierwszy, a jeszcze jak coś załatwić to w ogóle kosmos. Non stop mam głowie trasę, powtarzam ją sobie milion razy, zastanawiam się gdzie zaparkować, co zrobię jeśli nie będzie miejsca, co jeśli źle gdzieś wjadę i jak wtedy stamtąd wyjadę. A dominującą moją myślą wtedy jest: boże, inni kierowcy uznają mnie za kompletną idiotkę. 😜 I nie cierpię wjeżdżać pod dom, stresuje się tak bardzo, że aż wyciszam muzykę [a generalnie bez muzyki nie jestem w stanie myśleć, zawsze musi coś grać w tle].
Ja również miewam zapędy natrętne, ale nie daję się im i walczę z nimi. Czasami mam potrzebę dotknięcia czegoś, bo jak nie, to...... cośtamcośtam. Po czym świadomie- NIE dotykam tego, mimo, że mnie świerzbi. Odchodzę. Po zrobieniu tak kilka razy, udaje się nie czuć tego przymusu tak bardzo.
Rozumiem sprawdzenie czegoś co nam zagraża ( niedopałek) RAZ. Przy czym patrząc na niego, skup się maksymalnie, żeby zobaczyć, że NIE pali się. Odchodzisz. I nawet choćbyś miała umrzeć- nie wracasz sprawdzić drugi raz. Przypomnij sobie, że na 100 % NIE palił się i walcz z tym przymusem. Można z tym wygrać, naprawdę.
Pozwalam sobie jedynie na celebrowanie takiego zachowania, jak siadanie na chwilę na tyłku, kiedy się po coś do domu wracam. Uważam, że to nie tylko przymus, ale bardziej głupi przesąd. I hołubię go. I siadam zawsze, choćby na chwilę. Z innymi jednak natrętnymi pociągami walczę twardo.
ja się kiedyś przejmowałam bardzo wszelkimi sprawami do załatwienia i spotkaniami. a teraz nie. mam umówiony termin, idę, załatwiam, spotykam, nie mam potrzeby o tym rozmyślać. stres z takich powodów przestał mi towarzyszyć. luz 😎
Ale jak to zrobić, no jak? Naćpać się? U mnie to chyba jedyna opcja, bo nawet po kilku łykach nalewki prosto z butelki nie poczułam się bardziej wyluzowana 😂
nine, do stromych wjazdów na parking to i ja mam schizy. Ale uzasadnione doświadczeniem. W Łodzi to było. Wjeżdżam za bramkę pod górę (parking na dachu), dzieci z tyłu, pach - trójka mi wskoczyła zamiast jedynki. Zgasł. Ja za hamulec ręczny - a tu trrach - pooszedł, i nie mam ręcznego (coś tam się ostało, ale słabiutko). Co próbuję odpalić - nie ma bata, 2 tony staczają się w tył, szlaban już mocno wygięty. Za mną pandemonium, facet od bramek poszedł sobie akurat w ch*..., ludzie naciskają alarm - nic. W końcu ktoś poszedł go szukać i przywlókł. Wtedy kolejno cofnęli samochody, facet podniósł bramkę, zjechałam na ciut bardziej płaskie i odpaliłam. Ale pod górę wjeżdżałam z herc klekotem. I nigdy tam już nie pojadę, żeby nie wiem co. To się może w koszmarach przyśnić.
Za młodu byłam wyluzowana totalnie. Wszystko zmieniło się po urodzeniu dziecka, wyjściu za mąż i podjęciu pracy ( początkowo za grosze). Zaczęły nas przybijać problemy finansowe. Zaczęłam nie wyrabiać się z czasem. Z niczym. Zaczęłam mieć problemy związane z koniecznością zostawienia dziecka 10-miesiecznego w domu i wyjazdów co dzień, dzień w dzień, tam i z powrotem, po 120 km do pracy w stolicy. Obowiązkowe staże do specjalizacji. MUSIAŁAM je robić. Dodatkowo mąż początkowo mało pomagał, bo nie dojrzał tak bardzo do ojcostwa i rodziny, jak powinien. Zresztą- starał się zarabiać, za grosze i sam padał na pysk. Mieszkaliśmy jeszcze z kuzynostwem, które mnie sobą dobijało na każdym kroku.
W pracy nerwówka, w domu nerwówka. Stałam się kłębkiem nerwów. Przejmowałam się WSZYSTKIM. Począwszy od pracy, poprzez sprzątanie, alergię małego, zjedzenie przez niego jajka stawało się mega problemem. Problem w jakim proszku coś wyprać i kiedy to wyprać. Czy najpierw firanki z roztoczami, czy śpioszki, czy moje ciuchy. Czy iść teraz, czy potem, czy za chwilę. Czemu ona się tak patrzy? Czemu to, czemu tamto. I tak przez caluśkie dnie ! Nie wiem czy wiecie o co mi chodzi. Takie właśnie przejmowanie się TOTALNIE wszystkim. Od jabłka do starkowania dla dziecka, po przyszłość narodu polskiego.
Zaczęło mi skakać oko nerwowo i nie przechodziło- przez wiele dni. Potem dostałam wysypki na ciele, której nikt nie umiał wyleczyć. Leżałam na dermatologii - leczono mnie w ciemno, bo nic nie pasowało. Potem dostałam mlekotoku. Podejrzenia- guz przysadki, wykluczono- brak powodu, powód mlekotoku nieznany. Potem dostałam krzywych źrenic- podejrzenia- guz mózgu. Brak przyczyny. ( po czasie wiem, ze wszystko to były- nerwy)
W końcu , pewnego dnia, wracałam z dzieckiem z przedszkola. Czułam się okropnie, czułam, że zaraz dostanę jakiegoś napadu lęku, czegoś strasznego, że mam derealizację ( takie coś, że masz wrażenie, że świat się zmienił i jest inny) Ciągnęłam tego dzieciaka prawie, żeby jak najszybciej być w domu. Że jeśli padnę, to żeby stało się to w domu. A on tak jakoś słabowato szedł. I byłam na niego taka zła. Że źle idzie, a mi przecież coś jest. Po czym spojrzałam na niego - i - zobaczyłam, że z tego wszystkiego założyłam mu lewy but na prawą nogę, a prawy na lewą. I on tak biedny nie mógł iść, bo miał koślawe stopy. Potykał się. Robił co mógł, ale przez te buty nie mógł.
I nagle stało się coś, że zrozumiałam, że albo coś zmienię, albo naprawdę nerwicy dostanę.
Popłakałam się i postanowiłam coś zmienić. Rzuciłam palenie, mąż też. Wyszło mi, że w tej cenie mam cenę pensjonatu. I kupiłam konia. Nagle. Mimo, że nie było mnie na niego stać, tak naprawdę. O koniu wiedziałam, że się go karmi, czyści i się na nim jeździ. Tylko tyle. Spełniłam wtedy swoje największe życiowe marzenie. I WYLUZOWAŁAM. Nie wiem jak, nie wiem kiedy. Stopniowo jakoś wyszło tak, że samo mi się wyluzowało. ( na pewno wpływ miało też to, że powoli rozwiązywały się moje problemy- był okres strajków, dostaliśmy podwyżki- było za co żyć. Zaczęłam jeździć na staże i okazało się, że tam są ludzcy ludzie, którzy szli mi na rękę. I to wszystko na pewno też miało wpływ na to, że wyluzowałam) Ale głównym powodem wyluzowania był jednak koń. Czułam to.
Banalne- ale koń uratował mnie przed nerwicą? Mąż jako osoba z boku przyznał, że "odkąd kupiłam konia- zmieniłam się".
Wiem, ze można się zmienić. Można wyluzować, tylko jednak trzeba naprawdę chcieć. I trzeba naprawdę poczuć, że naprawdę przeszkadza nam to. Człowiek to bardzo silna istota. Kobieta to bardzo silna istota. Zwłaszcza kobieta, która ma dla kogo żyć. dzieci powodują, że możemy naprawdę wiele. Tylko NAPRAWDĘ musimy chcieć coś zmienić. Naprawdę, naprawdę, naprawdę.
To tak jak z rzucaniem papierosów. Niby chcemy, bo chcemy, ale tak naprawdę nie chcemy, lub za słabo chcemy. Kiedy zachcemy NAPRAWDĘ to rzucimy. Jeśli nie umiemy sami, to trzeba kombinować. Ja wierze w psychoterapię. Wierze, że człowiek jest w stanie zmienić ( choćby w pewnym stopniu, a już na pewno w takim, który daje odczuwalną ulgę) swoją osobowość, swój sposób postrzegania, reagowania. Jeśli nie umiemy sami, można iść po fachową pomoc. Ja w to wierzę. Tylko trzeba bardzo chcieć.
Myslalam, ze jestem wyjatkiem przejmujacym sie wszystkim i zawsze - bo tu, w Irlandii, kraju luzakow, nielatwo byc ta ktora zawsze chce wszystko dokladnie i na czas, a tu, prosze, jaka niespodzianka, tyle nas wszedzie dookola 🤣 Chociaz ja juz sie troszke 'poskromilam' i wyluzowalam, nie umiem tylko odpuscic w pracy, w opiece nad tymi ktorzy ode mnie zaleza i zamartwianiu sie, czy najblizsi sa bezpieczni, dojechali szczesliwie na miejsce i tym podobne klocki - po prostu musze to wiedziec - dostac potwierdzajacy sms lub telefon, inaczej nie zasne, panikuje i w ogole tylko 'Rescue Remedy' 🤣 No i Savana, moja kotka, jak gdzies wyjezdzam i zostawiam ja pod opieka, sprawdzona i niezawodna, to i tak musze miec rano i wieczor wiadomosc, czy z Salsa wszysko ok. Reszte udalo mi sie odpuscic, potrafie lezec do gory pepkiem i miec slodko wylane na to co sie dzieje dookola 😎
I nie cierpię wjeżdżać pod dom, stresuje się tak bardzo, że aż wyciszam muzykę [a generalnie bez muzyki nie jestem w stanie myśleć, zawsze musi coś grać w tle].
ja może nie przy wjeżdżaniu pod dom, ale w ogóle przy parkowaniu- radio od razu mute on. A tak to całą drogę na full i darcie ryja. Chociaż prowadzenie mnie w ogóle nie stresuje, a wręcz przeciwnie. Kocham prowadzić i zawsze zgłaszam się na ochotnika do robienia za kierowcę, nawet w nie swoim aucie 😉
A wogóle to ja to jestem spięta d.upa do potęgi. ja muszę mieć wszystkie czynności w ciągu dnia zaplanowane od a do z. A jak coś idzie niezgodnie z planem... 🙄 Wiecznie się czymś martwię, coś planuję, coś kombinuje. ZAWSZE jest coś co jest w tej chwili na tapecie jako źródło zmartwienia i stresu. Jak czasami sobie siedzę za długo wyluzowana i myślę jak to jest fajnie i jak mi dobrze, to za chwilę jest "Aha! już sobie przypomniałam co mnie dziś martwi". 😉 wiecznie w biegu, wiecznie coś do załatwienia. Ale mam mocne postanowienie wyluzowania w tym roku. Naprawdę. Bo chyba nie na wiecznym stresie powinno polegać życie?
Mogłabym zamienić ten głupkowaty stres z parkowaniem pod domem na taki, żebym chociaż trochę przejęła się studiami. Zmieniam kierunek, ale i tak wypadałoby coś zrobić. Za chwilę niby sesja, a ja nie wiem nic, nie mam nic zaliczonego, a w tym tygodniu to byłam tylko dzisiaj na uczelni, w dodatku nie na wszystkim. Totalny luz, ale on raczej nie jest dobry.
turnida 👍;natomiast u mnie bylo calkowicie odwrotnie,dawniej,jak bylam mlodsza-calkowity LUZ,teraz po zachorowaniu syna wieczne-a,jak cos pojdzie nie tak?a,jak znow cos Mu sie stanie?a,jak zabraknie mi na leki?jak zachoruja konie,jak bede miala wypadek?jak ja zachoruje-kto zaopiekuje sie moim synem?-i tak w kolko non stop.....czasami nie daje juz rady 😵
A ja jestem dziwna. bo na mam olew na naukę,bo zawsze zdążę (najlepiej pouczyć się na koło 15 minut przed ze znajomymi) nie kłócę się, bo mi szkoda energii, nie stresuje się ludźmi, opiniami, na koniu też zazwyczaj zachowuję spokój, mało rzeczy wyprowadza mnie z równowagi. Zazwyczaj przyjmuje postawę obojętną, róbta co chceta, mnie w to nie mieszajta.
(Czasem jak się skumuluje to wybucham i wtedy biada temu na kim się wyzyję 😂 )
Ale jak mam sie gdzieś spóźnić, to przebieram nerwowo nózkami, patrzę co minute na zegarek, przewracam oczami, wzdycham, sapię i wydaję inne dziwne paszczowe odgłosy... Jak mam płacić w sklepie, to od razu wyciągam portfel, żeby czasem pani nie czekała, albo mam w kieszeni odliczona kwotę, jak podchodze do bankomatu, to tez karta gotowa juz sto lat przed. Bez telefonu poza domem czuję sie jak bez reki (w domu moze byc sobie gdziekolwiek, nie jest mi potrzebny, chociaż jak mam zegarek to nawet na dworze go az tak nie potrzebuję).
Pare lat wstecz byłam trochę inna, ale to w dużej mierze było spowodowane nerwową atmosferą w domu połączona z moim chlerycznym usposobieniem. Wydaje mi sie, że duży wpływ na zmiany miały wpływ konie oraz zmiana środowiska, wyprowadzka.
Nie wiem, czy to spinanie się, ale jedna osoba z mojej rodziny ciągle jest nabuzowana.
Zadzwoni do mnie telefon, powiem do kogoś " o rany", a ta osoba już, już, co się dzieje, ona musi wiedzieć, muszę przerwać rozmowę bo ona oboże, oboże, oboże!! To samo jak jedziemy gdzieś samochodem, na konkretną godzinę i np zostaje nam 10min. No możemy się spóźnić. oboze, oboże, oboże. Zaczyna się panika, gaz hamulec, gaz hamulec. przeczyta na onecie o świńskiej/ptasiej grypie, oboże, oboże, oboże, panika w domu, jedzmy rutinoscorbin. Niestety próby przekonania, by trochę spuścić pary nie przynoszą rezultatu. Męcząca jest taka atmosfera ciągłego napięcia 😉
Wydaje mi się, że wszystko zależy od tego, czy komuś jest dobrze z takim spięciem i brakiem umiejętności wyluzowania, czy nie. Jeśli komuś jest dobrze, pasuje mu to i dobrze się z tym czuje- nie widzę problemu. ( no chyba, że otoczenie zaczyna cierpieć- wtedy warto się zastanowić, czy trwać w takim stanie, czy jednak wyluzować nieco) Jeśli jednak stopień spięcia zaczyna nas przerastać i jest nam z tym ewidentnie coraz bardziej źle i cierpimy, to wypadałoby coś z tym zrobić. I tu jest pies pogrzebany. W tym, czy nam z tym dobrze, czy nie.
Ostatnio coraz częściej pytam tych nakręconych (jasne, że bliskich) : "a ciśnienie (krwi) sprawdzałeś/sprawdzałaś"? Ale to już ze struktury wieku wynika 🤣 No właśnie Tania, a jakie ty masz na co dzień ciśnienie? 🙂 Bo z jednej strony bardzo trudno wyobrazić sobie Ciebie nie stroskaną (nie troskliwą?) a drugiej - nie wiem w ogóle czy jest możliwe życie w ciągłym napięciu i "spokojne" wskazania ciśnieniomierza (gdy się już parę lat żyje).
Ogromne kłopoty miała moja siostra. Uważa się za najstarszą, gdy dołożyła kłopoty całej rodziny do niewąskiego stresu w pracy (i stanu zdrowia) - zaczęła nie wyrabiać. Aż do konieczności... reanimacji, czy jak to się nazywa, bo serce jej stanęło... na fotelu dentystycznym. Długie zwolnienie, lepszy dobór leków, rehabilitacja (żeby ból przestał się dokładać), nauka relaksu, joga - i daje radę. Ale wrażenie jest takie, jakby się rozmawiało z zupełnie inną osobą. Owszem, nakręca się nadal, ale już potrafi odpuszczać. A nie potrafiła, w ogóle. Walczyła ciągle i ciągle, żeby było jak zaplanowała. I to było dla niej takie straszne - że zawsze stawała na uszach, żeby wszystko było jak najlepiej, perfetto; jest lekarzem - a tu, żeby nie wiem co - nie jest w stanie nikogo uratować ani nawet pomóc znacząco, gdy życie/śmierć zdecyduje inaczej.
Tak sie jeszcze nad jednym zastanowiłam. Czy to wyluzowanie/spięcie nie jest spowodowane tym, że tym wyluzowanym pewne rzeczy były "dane" od życia, a spięci musieli o nie walczyć. Ja do pewnego momentu byłam mocno wyluzowana - tak mi się wydaje, ale gdy dostałam potężnego kopa od życia, to sytuacja się diametralnie zmieniła.
Myślę, że spięcie spięciu nierówne. Jeśli człowiek ma problemy i pod górę i musi se dać radę, to będzie zamartwiał się rzeczami realnymi, nie? A jeśli zamartwia się rzeczami nierealnymi...albo inaczej...jeśli zamartwia się wtedy kiedy jest to zbędne, niepotrzebne i nakręca się bez realnego powodu, to już jest inaczej, nie? I jeden będzie się nakręcał tymi różnymi pierdami i dobrze się z tym czuł. A innego zacznie przerastać ten stan. Myślę, że nie da się uogólnić.