To ja też się 'Pochwalę" 😵 Któregoś razu, jeszcze na rekreancie, po jeździe stępowałam sobie ładnie na koniu. Wodze rzuciłam na szyję i chyba z kimś gadałam. No, ale konik wpadł na pomysł, że sobie szyje wyciągnie w dół. Wodze oczywiście przy tym manewrze spadły na uszy aż. A ja.. zamiast zsiąść i złapać te wodze szybko, próbowałam to zrobić z grzbietu 🤔 Sięgając do uszu konia. Jak się można domyśleć, wodze w końcu spadły na ziemię, a, że stępowałam, konik je nadepnął, po czym się w nie zaplątał. Problem w tym, że kobyła nerwowa była i delikatna w pysku i jak ją coś pociągnęło, odsadziła się, co ją pociągnęło jeszcze bardziej.. I ruszyła mi takim na maxa galopem po całej ujeżdżalni. Na początku instruktor nie zauważył, co się działo, bo był do mnie tyłem i z kimś rozmawiał. Dopiero, jak kobyła galopem ruszyła, usłyszałam tylko "zeskakuj z konia!", co w sumie mnie uratowało, bo mogłam się bardzo ładnie później połamać. Poleciałam na tyłek, który mnie bolał jeszcze przez jakiś czas, a klacz w amoku, najpierw biegała po ujeżdżalni, później przeskoczyła przez ogrodzenie (dość porządne, z 1m wysokości), połamała je w tym miejscu. Później z powrotem wskoczyła na ujeżdżalnię, bo zobaczyła, że nie ma koło niej koni innych. Później znów przeskoczyła na zewnątrz i wróciła. Łamiąc przy okazji ogrodzenie w 3-ch miejscach.. 😵 Ja byłam kompletnie przerażona, prawie pewna, że zaraz koń nogi połamie, stałam i się trzęsłam patrząc co się dzieje. Na szczęście w końcu jakoś przeszła do kłusa i w narożniku znów chciała skakać, ale się zatrzymała.. W życiu nie widziałam tak przerażonego, mokrego od potu (w minutę?) konia.. Na szczęście nic się nie stało, koń rany nawet nie miał żadnej. Przynamniej zapamiętałam jedną rzecz- jak nie masz kierownicy- zsiadaj i to natychmiast 😲
A i jeszcze jedną mądrą przygodą mogę się pochwalić 😵
Przyjechały do nas jako roczne koniki dwie hucułki. Jak już miały te 3,5 roku to śmigałyśmy powoli w stępowe tereny albo na nich obu (były nierozłączne) albo staraliśmy się jechać tak, aby one nigdy nie jechały same. Dzień przed zawodami postanowiłam pojechać sobie na samotny teren na jednej z nich, no bo przecież jak z innym koniem w teren pójdzie to sama przecież też. Wsiadłam, koń żwawo ruszył, leci, leci, leci, aż w końcu zaczęła rżeć, ale spokojnie. Szła dalej. Potem zaczęła się trochę pocić i jak byłyśmy tak pół kilometra od stajni koń stanął i... zaczął się trząść. Głowa w dół i się TRZĘSŁA! Ja panika, zeskakuję, chcę ją nawrócić a ona... NIC. Nie ruszała się, zaczęłam jej nogi szarpać, podnosić, przestawiać, zlałam się cała potem, zaczęłam płakać i w efekcie trzęsłam się dwa razy bardziej niż ona. Ostatecznie zaczęłam ją głaskać, popuściłam popręg, przytulać się, koń jak się odrobinę uspokoił, mogłyśmy w ręku POWOLUTKU iść do stajni. Klacz była źrebna mniej więcej w drugim miesiącu. Bałam się, że poroni. Do stajni jak weszła, z żadnym koniem się nie przywitała. Mieszkam od stajni 2 km, a chyba 10 razy wtedy pokichana do niej leciałam, żeby zobaczyć czy wszystko w pożądku. Była mokra chyba przez godzinę, potem zaczęła się uspokajać, jeść, pić... Po prostu... W ŻYCIU takiego stresu nie przeżyłam.
Kolejne, raczej śmieszne, ale też niebezpieczne. U mnie w domku, w ogródku (stare, drewniane ogrodzenie) puściliśmy konie. Po 15 minutach tylko słyszę trzask, koń rozwalił ogrodzenie i lecą... Myślałam, że będą uciekać do stajni, a one NA SZCZĘŚCIE przybiegły do nas 😉
Raz z ogierem będąc w terenie znalazłam grzybki. No to zsiadłam, puściłam konia, puściłam popręg,zbieram grzybki, koń czeka. Pozbierałam, podchodzę do konia a koń... sruuu! Akurat wystraszona wtedy nie byłam, bo wiedziałam, że wróci (przecież kobyłki by nie zostawił samej i mnie 😉 ). Ale... Nieodpowiedzialne na pewno.
No i ostatnie z tej serii - pierwszy dzień koń u mnie, ja szczęśliwa, puszczam konia na pastwisko rano, kładę się w euforii, że mam konia, do łóżka. Nagle słyszę trzask! Pies szczeka! No to ja sru, gumiaki, bez stanika, piżamka i lecę... Koń leciał drogą (byłam pewna, że będzie uciekał tam skąd go przyprowadziłam i będzie szukał bukmanki!)... Ja wystraszona, lecę a tutaj... Znowu więcej szczęścia niż rozumu. Pies jak zaczął szczekać, ja zaczęłam wołać, to koń zawrócił i przygalopował do mnie. Niemożliwe. To był początek pięknej ale krótkiej przyjaźni. Od tej pory jak uciekał to biegł albo do mnie, albo do stajni 😉 Nie tolerowałam tego, ale lepsze to niż dewastowanie ogródków sąsiadów 😉
Kiedys skopała mnie pewna kobyła. Ponieważ ramię nie było w najlepszym stanie przez tydzień nie założono gipsu, a tylko usztowniono bandażami (codzienna zmiana opatrunku). Po 2 dniach od wypadku musiałam KONIECZNIE wsiąść na "moją" kobyłkę. Na szczęście oaza spokoju. Po tygodniu dorobiłam się wreszcie gipsu i tu wodze fantazji już na dobre zostały puszczone. Skoki ok 100cm, 2-3 wyjazdy w kilkugodzinny teren (w tym jeden na młodziutkiej klaczy, która w terenie była 2 czy 3 raz :/ w trakcie zmiana konia na tego, który mnie skopał), kąpanie tej "mojej". Gips miałam założony tak, jak przy złamaniach obojczyka - od pasa w górę. Miałam wtedy chyba 13 lat. "Mundurek" musial być zmieniany dwukrotnie z powodu zalania - raz w terenie wjechaliśmy do jeziora i konia postanowiła sprawdzić grunt waląc kopytem o taflę wody, za drugim razem kolega nie zauważył, że nadchodzę z drugiej strony konia, kiedy zaczął go płukać "z węża". Dziwne to były czasy i jak teraz o tym pomyślę... dziwnie, dziwnie... z jednej strony jakoś śmiesznie, z drugiej, już tak na poważnie, to głupie to było strasznie.
W byłej stajni, kilka lat temu miałam wziąć kucyka na lonżę, bo stała już kilka dni. A że to maleństwo to nikt nie jeździ na nim, a wypadało czasem ją ruszyć. Kucyk niecałe 90 cm.
Stwierdziłam, że takie małe nic mi nie zrobi i wzięłam ją na kantar. Zazwyczaj brałam rękawiczki, bo już parę razy sparzyłam tak ręce, ale teraz nie wzięłam. Kobyłce coś odwaliło już na samym początku.
Efekt? Sparzone wręcz do krwi ręce, skręcone kolano + gonitwa za koniem po polach z lonżą u kantara powiewającą niczym chorągiew.
Ja taki numer odwaliłam na początku rajdu jaki organizowałam zawieźliśmy konie nad morze - kałuże rzeczki i inne mniejsze wody były zapoznawane więc co tam morze 🙂 Drugiego dnia pobytu rano idziemy zapoznać konie ze znajomym z tą dużą kałużą - ja miałam plan wykąpiemy się - Idę w kostiumie i do tego spodenki kolega nie wymyślił kąpieli i był ubrany normalnie. Pierwsze czerwone światełko powinno być już na ostatniej wydmie oba konie zaparkowały i dobrą minutę nie chciały oderwać żadnego kopyta ale dobra pokonaliśmy strach zeszliśmy dzięki bogu fale minimalne więc udało się jakoś podejść do tych szumiących białych potworów weszliśmy do wody kolega stwierdził że też chce zdjął spodenki i w bieliźnie wciągnął swojego rumaka do konia Było pięknie weszliśmy dość głęboko i konie podeszły do siebie nie wzięliśmy pod uwagę że jak się nam splączą linki na których są konie to nie zatrzymamy ich 🤔wirek: konie liny oczywiście skrzyżowały my wyjechaliśmy z wody na tych linach jak siedzie - osobiście nie wiem jak można sie utrzymać na takiej linie /dodam że mój towarzysz nie mający w planie kąpieli spodenki trzymał dużym palcem u nogi 😡 Wizje takie jak u koleżanki powyżej konie depczące po ludziech ;dzięki bogu daleko od drogi ale samochody też jeżdżą a do tego szlaban po drodze jak biegną dalej splątane to sie nie zmieszczą matko pokaleczą jeszcze zanim zaczniemy rajd i całe przygotowania na nic. Wiec pozbieraliśmy się i biegiem do stajni kawałek drogi przez las gnamy ..... Dobiegamy tam i pytamy są a instruktor prowadzący jazdę a widziałem pobiegły 2 konie w strone miasteczka 🤔 Zapakowałam zadek na oklep na 3 konia którego też ze sobą przywieźliśmy i lecę matko tylko nie do miasteczka pełno ludzi samochody itp. Uratował nas koń pasący sie na łące tuż przed miasteczkiem zatrzymały sie tam i pasły jak aniołki żaden nic sobie nie zrobił jedyna stratą porwany kantar ufff
Fajny temat, u mnie też przez prawie 15 lat się uzbierało historii 😀
Pierwsza: Pierwszy miesiąc po kupnie konia, wtedy 3,5 latka, trzymałam go w miejscowości letniskowej, w gospodarstwie, z dwiema koleżankami i bracmi, którzy mieli kobyłkę i bryczkę i robili przejażdżki dla turystów. Często sama wyjeżdżałam na przejażdżki, mimo nadpobudliwości Brzaska. Raz w niedzielę, w sierpniu postanowiłam na koniec wypadu przejechac przez główną uliczkę, wzdłuż smażalni i barów letnich. Mam tam domek letni baaaardzo długo i bardzo dużo ludzi mnie zna i wie, że mam konia. Jadąc sobie stępem tą promenadką, pękałam z dumy, kiedy znajomi mi machali spod parasolek, wtem jeden pan, którego nie znałam, a który był "po spożyciu", krzyknął "galopem! szszszszybcieeeeej!!!" - machając łapami, jak do odgonienia roczniaków z pastwiska. No i Brzask poszedł galopem... z baranami, a ja zlądowałam na bruku kością ogonową, bez kasku. Na chwilę straciłam przytomnośc, ale zanim to się stało, zdążyłam spojżec, czy Brzachu wbiega do lasu, czy biegnie w stronę szosy - las - ok, padłam. Po chwili nade mną zatrzymało się auto, otworzyły się drzwi i z nich wychyliła się dziewczyna, która krzyknęła: "widzieliśmy co się stało, choc, my też mamy konie, pomożemy ci go złapac!". Ja niewiele myśląc (a właściwie myśląc o przerażonym koniu, który taranuje wszystko i wszystkich na leśnych duktach) wsiadłam do samochodu, poczęstowali mnie papierosem (dziwne 🙄 ja najpierw odmówiłam, a potem stwierdziłam, że w sumie zapalę, bo miętowe mieli),siedziałam na boku, bo czułam, że mi d**pa puchnie, po chwili zobaczyłam w lasku bryczkę i konia wierzchem jadące w naszą stronę. To byli wspomnieni bracia, którzy złapali Brzacha po drodze. Pomogli mi wsiąśc, podziękowałam podwózkowiczom (do dziś nie wiem kim byli), i powolnym stępem brzask dowiózł mnie leżącą na brzuchu do stajni. Na miejscu gospodarz go rozsiodłał, a ja położyłam się na sianie trzymając się za trzeci pośladek zamiast kości ogonowej. Po jakimś czasie przyjechał mój przerażony tata, który wykrzyczał, że wraca już z pobliskiego miasteczka z pogotowia, bo znajomi mu powiedzieli, że spadłam i leżałam i ktoś mnie zabrał - pewnie do szpitala 😁 Pojechalam z tatą do Bydgoszczy do szpitala (klęcząc w samochodzie), gdzie miałam prześwietlenia, czekałam pare godzin na stojąco, bo pomimo wózka inwaliczkiego, który miałam do dyspozycji, nie miałam jak z niego skorzystac 😵, obok mnie czekały dwie dziewczyny z jakiegoś obozu jeździeckiego, bo pospadały i się połamały. Ja na szczęście miałam zbiecie, więc wypuścili mnie przepisując proszki przeciwbólowe i maści. Drugiego dnia pojechałam rowerem (na stojąco) do stajni na karmienie i dowiedziałam się, że Brzask został pożarty na grzbiecie przez ogiera, bo ten go na padoku dopadł, wet powiedział, że żadnego wsiadania przez 3 tyg, więc spacerowaliśmy sobie powoli na uwiązie, dochodząc do siebie 🙂
Oboje mamy blizny po tych wypadkach... 🤦
Historia 2: To samo miejsce, ale koń już u mnie w stajence na działce. W upały jeździłam na oklep się kąpac do jeziora, raz zaproponowałam mojemu ówczesnemu chłopakowi, żeby wsiadł ze mną i pojechał (na oklep), wzięliśmy też moje dwa psy luzem. Pojechaliśmy stępem śmiejąc się do rozpuku, bo chłopisko się kiwało na boki i narzekało na kościsty grzbiet konia, dojechaliśmy do wody, Brzask wszedł śmiało do wody, psy wbiegły i po chwili koń zaczął mielic wodę kopytami dla ochłody. Mój pasażer stracił momentalnie równowagę i razem wpadliśmy pod konia. Psy w szał, szczekając jeszcze spłoszyły go. Mnie kilka razy przemieliło pod nogami, po chwili wstałam i już widziałam gniady tyłek lecący do lasu. Od razu pobiegliśmy na działkę i samochodem dojechaliśmy do miejsca, gdzie był Brzask - gospodarstwo sprzed roku, gdzie stały konie 😵
Kolejna mądra historia to lonżowanie Brzaska na kantarze, nieopodal działki, bo koń był "podminowany", a nie chciałam wsiadac, i ten ówczesny chłopak zapytał "czemu tylko kłusem go gonisz? niech pogalopuje", no to ja cmoknęłam, a koń zamiast po obwodzie koła, dał strzałę prosto. Ja trzymając koniec lonży zaczęłam biec za nim robiąc siedmiomilowe kroki, w końcu potykając się z wyskokiem, poleciałam ślizgiem po szutrowej drodze kilkanaście metrów i go puściłam. Oczywiście koń pobiegł do wiadomego gospodarstwa.
Dla wyjaśnienia, koń dobrze się czuł u mnie na działce, przez 4 miesiące był zwykle grzeczny i kochany, ale kilka razy w tygodniu jeździłam do tego gospodarstwa, żeby mógł pobiegac z końmi, a ja wtedy mogłam wypic kawę ze znajomymi, więc Brzask traktował to miejsce jakodrugi dom 😉
Dworcika- przywilej mlodosci, kazdemu sie kiedys zdawalo ze jest niesmiertelny 😉
Halo: lista, pokrotce.
1. Dzieciaki po 14 lat, srodek zimy, puszczalismy luzem 3 konie w stodole. Razem z kolezanka i kolega wypilismy po pare piwek (to wtedy bylo duzo), i postanowilismy skakac na oklep, przez zardzewiala metalowa beczke. Jak dalo rade przez przewrocona (jakies 60cm), to czemu nie polozyc kija na beczce z jednej strony, na snopku siana z drugiej strony, i poskakac przez to (jakies 110cm) - to ze w stodole sa belki podtrzymujace sufit idace bardzo nisko, to nam juz umknelo - a wystarczylo zeby ktorys konik stanal i bylby piekny lot glowa na taka belke. 2. Wyjechalam na 3-latku, 2 miesiace pod siodlem, zaczyna nabierac sily, no i bryka mi od lydki. 3 szybkie kopy i brykac przestal, jedziemy na zaplanowany trening w dziurze. Konik inteligentny, nie wywalil na pierwszym zjedzie, nie wywalil na drugim, poczekal az za pare minut wzielam go na najbardziej stromy. Rabnal z zadu tak (koniczek 172 w klebie i dosc mocny), ze ja wyladawalam na samym dole dziury i jadlam piach, a on pogalopowal sobie pare kilometrow dalej (wzdluz ruchliwej drogi) i jadl trawke na srodku pola. Ten sam kon jeszcze niezajezdzony wyskoczyl mi z padoku i pobiegl 8km dalej, po czym czekal grzecznie na przystanku na pekaes do domu. 3. Kolega ze znajoma w lesie zsiedli, przywiazali konie do drzewa, wyciagneli bro i lezakuja sobie na trawce. W tym czasie koniki sie odwiazaly, uciekly i prybiegly do stajni. A oni szli przez las, az sie zrobilo ciemno i doszli 2h po koniach. 4. Kolega postanowil przyuczyc pewnego lekko psychicznego konika do chodzenia w bryczce. Konik calkiem dobrze sobie radzil, wiec za jakis czas postanowil sie wybrac do lasu bryczka. Kon poniosl, maratonowka wyladowala w rowie, kon sie wtedy oczywiscie tez przewrocil, po czym zerwal szory i pobiegl - poszukiwania odbywaly sie po sciezce krwi, ktora zostawial po rozcieciu zyly w nodze - wiec kolega ktory przy okajzi dostal w glowe jakims elementem bryczki, 2h w lesie szukal konia. Bryczka nadawala sie do generalnego remontu, a kon doszedl po jakims czasie do siebie. 5. Pokaz, z okazji jakiejstam imprezy, jeden z pracownikow powozi, drugi trzyma jadacego na wozie kucyka szetlanda. Jeden zakret, drugi zakret- kucyk spadl, pracownik za nim. Ogladalo to kilkaset osob - taki maly kakaderski manew ... 6. Mam 22-lata, a juz zostawilam po sobie dumnego orla wyrytego w kurzu i trocinach na scianie w malej hali. Do tego, w uznaniu innych zaslug, nazwano moim imieniem pewne lesne bagno 😎
Jak miło! nie jestem sama w swojej, hmm... "pomysłowości" 🤣 💃 (uprzytomniłam sobie, że jeszcze też wypadałoby "dawne czasy" powspominać 🙁) Historii "dnia konia" ciąg dalszy. Trasę powrotną zaplanowałam sobie tak: przejazd przez mniej ruchliwą (zazwyczaj) drogę (po przejściu dla pieszych), potem spokojna gruntowa aleja koło kościoła, potem przez pole (dwie wersje: albo w prawo do ścieżki rowerowej i kawałek ścieżką) albo w lewo, w najgorszym wypadku "naokoło" przez lasek, jedną z tras hubertusów - do drogi, potem przejazd przez przejście przez tę p* krajówkę koło stacji benzynowej, potem już łatwo do stajni, wąskim "wiejskim" asfaltem lub trawką na poboczu. Prosto, miło, niezbyt daleko i bezpiecznie 🤔wirek: Info: Żadna! trasa, której się nie zna dokładnie, nie jest bezpieczna! Ruszyłam. Koń - przypomnę, nabuzowany i chwilowo nieogarnięty 🙁 Najpierw - przez 10 min. nie mogłam przejechać przez ulicę, krążyłam, koń się gotował - a samochody i ciężarówki nie przestawały jechać. Potem - okazało się, że właśnie jest pora zjeżdżania się ludzi do kościoła 🙇, początkiem owej "spokojnej" alei. Potem - z alei wyjechaliśmy na pole, i wtedy dotarło do mnie, że koń jeszcze nie był na zupełnie otwartej przestrzeni 😜, ślicznie zachęcającej po horyzont 😀, a jeszcze po drodze przyszło minąć miejsce składowania gnoju ze stajni - ach 😜 te wszystkie zapachy "kolesi". Szczerze mówiąc, ścieżką rowerową przy krajówce bałam się już jechać. Ale patrzę: jest "steczka" wydeptana w sam raz do drogi, gdzie mam trafić. Uhm - tylko przed tą drogą był świeżo pogłębiony rów burzowy - ani przeleźć, ani skoczyć (z oranego na twarde? pośród drzew? no i koń nigdy takiego rowka pod siodłem nie skakał 🙁), nie ryzykowałam - jadymy w prawo, powinno być przejście. Nie było 🙁 za to było takie miejsce, gdzie kopały się traktory. Gdy koń zaczął zapadać się w ziemię (na szczęście jest dość sucho) i chrapać ze strachu - miałam już dosyć. Jeden kalosz 'poszedł biegać' - jak się później okazało. Zawróciliśmy w lewo i (circa 1 km w te - drugi we wte) znaleźliśmy przełaz przez rów. Jesteśmy przy przejściu przez szosę. I tu - clou programu - z lenistwa cytuję opis z "szybkich i martwych": Tym razem ja byłam szybka - i o mały włos - martwa Z koniem = na koniu. Na przejściu dla pieszych. Błagam Was, nie wjeżdżajcie konno na jezdnię, jeśli gdziekolwiek widać! samochód, choćby to było o 3 km, choćby trzeba było czekać godzinę Bo może się okazać, że akurat dwa samochody równolegle uprawiają wyścigi ok. 160/170 i 3 km to jest jeden błysk. Na pisk hamulców i zgrzyty - konia zamroziło, zdążyłam westchnąć, żeby nie zaczął się cofać. Zdążyłam pomyśleć: "Panie Boże, jakie krótkie to życie, szkoda " Zdążyłam niemal usłyszeć ten huk-plask w nas i zdążyłam wyraźnie zobaczyć nasze truchła na jezdni. Jeden z "szybkich" dał radę objechać łukiem (przez wysepkę), drugi - poczesał ogon konia. Roztrzęsiona pojechałam dalej - teraz już bułka z masłem. Uhm. Tylko, że sąsiad, przy tym wąskim asfalcie, ma dwie "obce" klacze, na dłuuugim pastwisku w kształcie L, gdy dopadły do krótkiego ramienia i wystawiły szyje przy asfalcie - to był koniec - jakiegokolwiek posłuszeństwa mojego konia. Na wąskiej wstążce asfaltu zaliczyliśmy seriami wszystko: dęby, świderki, strzały i... cofania. No i, oczywiście, cofając na dwóch w półobrocie - wrąbał się/nas do rowu 🙇, cudownym zrządzeniem opatrzności - w jedynym miejscu, gdzie rów był płytszy, dał radę nie wywalić się (przygniótłby mnie jak nic) i jakoś się wygrzebać, Jeszcze tylko tuzin "strzałów z krzyża" na ugorku po drugiej stronie rowu - i podjęłam decyzję, że jadę do stajni "na azymut". Już było widać plac, tylko! ryzykowałam, że trafię jakieś bagienko 😜 Ale szczęśliwie się udało przedrzeć przez trzcino-podobne "coś". Gdy koń trafił do boksu, siedziałam godzinę i się trzęsłam - wyobraźnia zaczęła (dopiero :ukłon🙂 pracować właściwie.
Morał ogólny: jeśli jeździcie samopas i chcecie się relaksować mniej "konwencjonalnie" - niech wierzchowiec nie będzie młodym ogierem 😀iabeł: Jeśli musicie jeździć sami - jeździjcie tylko po świetnie znanych trasach. Jeśli jeździcie sami - trzymajacie nie tylko wodze, ale i swoją "kreatywność" na wodzy 🙇
Nic nam nie jest - ale Anioły Stróże miały trochę zajęcia :kwiatek: Gdy opowiadałam "historyjkę" mężowi (przez telefon) obiecałam solennie, że więcej głupot nie planuję popełniać, że mam dosyć. Skwitował: "uhm, do następnego razu 🙄" 😀
Radeczek, a teraz jeszcze raz i po polsku, bo nic się nie da zrozumieć z tego. karolina_, szalenie się cieszę, że wtedy to się sprawdziło, a z czasem zmądrzałam 😉
U nas miedzy stajnia, a placykiem do jazdy byla droga dojazdowa szerokosci gdzies trzech metrow, a pod sama stajnia i tez placykiem po pasie trawy odzielonych od drogi niskimi barierkami. Z jednej strony zaraz za glownymi drzwiami do stajni droga byla zagrodzona "szlabanem" ze stalowej ok. 3 m rury luzno zamocowana do slupkow, koszmarnie ciezkiej. Po jezdzie moje genialne kumpele (ale ja to widzialam i nie zareagowalam) przywiazaly 2 kobyly za wodze do owego szlabanu. Oczywiscie jedna sie sploszyla i wyrwala ta rure z zaczepow, zaczela ciagnac ja uwieszona na lbie i jednoczesnie druga uwiazana do rurki kobyle. Na szczescie oglowie tej drugij puscilo i konio nawial. Druga uwiazana mniej wiecej w srodku rury jakims cudem zawrocila i zaczela biec wzdluz drogi majtajac ta rura na wszystkie strony. Na barierce przy drodze sziedzialam ja, trzymajac swojego rumaka. Widzac ze leci na nas oszalaly kon z rura na cala szerokosc drogi nie mialam innego wyjscia jak puscic mego zwierza (niech sie ratuje) a sama wykonalam efektowny przewrot na plecy, tak by rura przleciala nade mna. Na koniec kobyla w biegu podrzucila ze dwa razy rurkie nad glowa, przeskoczyla ja przednimi nogami i wreszcie wodze sie urwaly. Efekt: trzy oszalale konie biegajace po okolicy, trzy rozerwane oglowia. Na szczescie tylko tyle bo jak sobie przypomne jak wywijala ta rura nad swoja glowa i grzbietem to mnie do dzisiaj ciary przechodza. Widze jakie to szczescie, ze sobie tej rury np na leb nie spuscila bo bylo by po koniu pewno.
Innym razem ja sie wykazalam wyjatkowa ynteligencja. Po komendzie "Zagalopuj" mojej kolezanki, ktora wowczas mnie szkolila , stalo sie cos dziwnego. Mianowicie z wielkim hukiem zawalila sie wielka ciezka przeszkoda (taka z czasow PRL-u) omal nie przygniatajac siedzacej pod nia dziewczyny. Nastepnie ja i moj kon staranowalismy w ostrym galopie znajdujaca sie w poblizu pare, przy tymze manewrze skrecilam sobie stope o tybinke tego drugiego konia. Na koniec zlazlam z konia w klusie ladujac na jednej nodze, gdyz druga byla skrecona. Przyczyna calego zdarzenia byla taka ze po komendzie "zagalopuj" poprawilam zamaszyscie wodze i zarzucilam sprzaczke niechcacy na krawedz stojaka od przeszkody. Konina w nastepnym kroku poczula gwaltowne szarpniecie w pysku a nastepnie moja panike i sama w panike wpadla. Od tej pory chodzilo za mna po stajni sarkastyczne "ZAGALOPUJ".
Roznych takich przypadkow bylo, a przede wszystkim moglo byc wiecej bo byly to czasy tak jak mowicie "niesmiertelnosci". Np jazdy na zestawie totalnie mlodych koni w tereny (ja bylam glownym prowodyrem), tudziez branie totalnie nieumiejacych jezdzic w tereny (tutaj ja bylam przeciwna ale kto by mnie tam sluchal). Spotykamy sie czasem z kumpelami wspominamy wszystkie gipsy, podbite oczy, jazdy w stanie nietrzezwym, cudowne ocalenia i dziwimy sie po prostu, ze dozylysmy doroslosci.
Ja w tym roku po zimie postanowiłam trochę poskakać (50 cm),było trochę ślisko ale stwierdziłam że damy radę , gdy zrobiliśmy parę skoków z kłusa postanowiłam trochę pogalopować . Koń ładnie skoczył ,galopowaliśmy dalej ,wtedy nadszedł mój mąż i zaczął krzyczeć że mam 🤬 bo on jeszcze nie sprzątnął zgrabiarki do siana (stała w rogu placu) Mi ona nie przeszkadzała w ogóle bo stała dość daleko od naszego kierunku jazdy . W tym momencie koń się poślizgnął i bokiem poleciał pod grabiarkę 😵 Nic nam się nie stało a grabiarka do siana opuściła plac w ten sam dzień .
Kiedyś jechałam z terenu do domu galopem ,jak dojeżdżałam do drogi zaczęłam hamować konia ,koń się zaczął buntować bo widział już swoją stajnie ,więc pociągłam za wodze mocniej ,jedna wodza się odpięła do dziś nie wiem jakim cudem 👿 jeździłam trochę w kółko i w końcu koń się zatrzymał .
temat ewidentnie dla mnie bo ja i moi znajomi z glupich pomyslow naprawde mozemy slynac
1) pewnego pieknego dnia wybralismy sie w trojke na oklep do jeziorka. w droge powrotna zaczelo nam sie robic troche goraco to stwierdzilismy, ze odpalimy dluga prosta w kierunku "do domu". no i tak ja odpalilismy, ze kolega spadl i stracil przytomnosc, kolezanka zeskoczyla ze swojego (skad inad grzecznego konia, ktory stal i wiernie czekal) i go cucila. a ja co? dawaj lapac konia luzem z grzbietu wlasnego. konia zlapalam, kolega oprzytomnial i juz stepem wrocilismy do domu.
2) kiedys z ww koleaznka pojechalysmy na 2 mlodych ogierkach (takich ledwo co podjezdzonych)do lasu bo grzeczne i nam sie zachcialo przez rzeczke skoczyc bo akurat byla (taka malusienka) no to sie skonczylo eleganckimi stopkami i nami lecacymi do ozywczej wody. na jednym z takich terenow jeszcze skonczylo sie to tak, ze jechalysmy w parze galopem i kolezanki kon poniosl na wprost, a moj w prawo przez pola kapusty i rowy melioracyjne. z gory uprzedze, ze terenow na podjazdkach nie zakonczylysmy przez kolejny miesiac. 😉
oba powyzsze przypadki bez zadnego telefonu w kieszenie 😵
3) kiedys mialam jechac na zawody i z przyjaciolka i jej koniem wybralysmy sie na 30minutek stepa do lasku (niedaleko stajni wszelkie ruchliwe drogi i tory do motocrosu tez). kon przyjaciolki szedl jako ten zrownowazony, bo moj troche czubek. nic nas niebylo w stanie pokonac dopoki konie nie zobaczyly jakiejs plastikowej skrzynki. zsiadac? po co takie dobre zawodniczki maja strach pokazac. no i walczylysmy. ze zaden kon na plecy nie poszedl to cud chyba byl. no i wrocilysmy po godzinie. jeden nafukany jak bomba zegarowa, a moj na dwoch nogach.
4) no i historia z serii przestrogowo-smiesznych i w sumie z konmi ma tylko troche wspolnego. za czasow intensywnego luzakowania z moim zawodnikiem czesto na zawody jezdzilam. w sumie starszy ode mnie byl z 5lat to sie dobrze ze soba trzymalismy i naprawde stosunki bratowo-siostrzane miedzy nami panowaly. i sie powyglupiac, pobic, potanczyc na bankiecie no milo to wspominam. pewnych wspanialych zawodow nasz dobry, wspolny kolega zazartowal, ze ma ladna nowa dziewczyne (czyli mnie) no to my oczywiscie chwycilismy klimat i dalej sie wyglupiac. faza po 30minutach przeszla tylko jak wiadmo sciany maja uszy i zyczliwy sie trafil co do jego narzeczonej zadzwonil. ja dla dobra jego zwiazku i swojej opinii musialam zrezygnowac, a smrod ciagnal sie za nami jszcze ze 2 lata. 🤔wirek: uwazajcie co mowicie i w jakim towarzystwie nawet rozmowe pomiedzy 3 znajomych ktos zawsze moze podchwycic i puscic dalej
początek lat 80 ubiegłego wieku, się "Karino" naoglądałem i dawaj rodzinne rumaki przysposabiać do jazdy. Konie pracujące w gospodarstwie ale szlachetne (w typie małopolskim). Wziąłem sobie na oklep karego 4-letniego wałaszka, wodze ze śnurka i rura po okolicznuch łąkach. Jak już galopu zazyłem to mi sie skakać zachciało, jako przeszkodę wybrałem sobie rów melioracyjny i jadę, pierwszy najazd stop, drugi tudzież, no to sobie wyrwałem wiejski palcat, na "wędkę" go i jadę. No i koń w ostatniej chwili stop, a ja nie bojący rowów dałem prosto. Do tej pory mam lekko krzywy nos, bo go sobie dobrze uszkodziłem orząc nim trawę po drugiej stronie rowu, o złamanej łapie nie wspomnę 🙄
... to ja jakieś 3-4 lata temu stwierdziłam, że sobie wrócę z terenu przez 'miasto' i zatrzymam się pod sklepem aby coś sobie kupic... konie nie było gdzie uwiązać więc go uwiązałam do tych metalowych 'stojaków' na rowery... no i wyszło, że koń się spłoszył i już dalej nie będę nic pisać 😡 😵 na szczęście kobyłce nic się nie stało poważnego .. to nauczka, żeby już nigdy nie przywiązywać konia doruchomych obiektów' 👀
Dziewczyny... Naprawdę, może to i lepiej przywiązywać do czegoś, co i tak się rusza. Ja kiedyś przywiązałam konia do ogrodzenia. Wykombinowałam, że lepiej przywiązać do pionowego słupka (ogrodzenie drewniane z bali) niż do poziomego, bo ta poprzeczka tylko na dwóch gwoździach się przecież trzyma i koń jak pociągnie głową na pewno da radę ją urwać.
Ale koń pociągnął głową do góry, wyrwał słupek z ziemi, jak wyciągnął na pół metra, to stało się jak prognozowałam: czyli poziome poprzeczki odpadły. Koń pobiegł z drągiem na końcu uwiązu, robiąc sobie helikopter pod brzuchem. Spodziewałam się połamanych nóg, chociażby jakichś ran. Skończyło się na jednym niewielkim urazie, po którym została nam pamiątka w postaci nakostniaka.
kolezanka zostawiła kiedys lonze na ogrodzeniu ujezdzalni i to w tak niefortunny sposob ze czesc sie zaplatała o drąga a czesc lezala na ziemi. No i moja druga kolezanka akurat jezdzila i jakos jej kon zaczepil o tą lonze tylką nogą. Jak poczul ze cos go ciągnie do tyłu to sie zerwał do przodu wyrywając ta poziomą belke i ciagnąc za sobą. Kolezanka zeskoczyla, na szczescie kon sie zatrzymal i obylo sie bez ofiar 😵
jeszcze kiedys był u nas ogier prosto po zakładzie treningowym. Na jednej ujezdzalni jezdzila moja kolezanka na tym ogierze i druga na wałachu. Jako ze ogier strasznie temperamentny to postanowił pozbyc sie jezdzca. po jakims czasie mu sie udało i heja za wałachem 😂 wtedy to było przerazające. Kolezanka na wałachu zamiast zeskakiwac i uciekac to uciekala galopem na tym wałachu 😂 w koncu zeskoczyla, wałach uciekł do stajni i schował sie w boksie, ogier został złapany i nikomu nic sie nie stało.
mam jeszcze kilka historii z moim Szarakiem ale to pozniej 😉
w zeszłe wakacje miałam straszne problemy ze swoim roztrzepaniem. Ciągle czegoś zapominałam. A to nie wzięłam kluczy do szafy w stajni, nie schowałam ochraniaczy po jeździe, czaprak wisiał na rurce przed stajnią, zostawiłam skrzynię ze szczotkami.... Szczyt wszystkiego... pochowałam wszystko, sprawdziłam czy nic nie zostało i zadowolona wsiadłam do samochodu. Wyjechałam ze stajni i jakieś 800m dalej przypomniałam sobie, że nie schowałam KONIA DO BOKSU!!!! zostawiłam go przy rurce do czyszczenia przed stajnią 😡 😡
Mina mojego konia bezcenna 🤔 stał i patrzył na mnie jak na debila! Całe szczęście, że mój koń to grzeczny chłopczyk i przy czyszczeniu stoi jak zaczarowany!
Kiedy zaczynałam moją krótką przygodę ze skokami, jeździłam na trochę już przymałej na mnie klaczy szetlandzkiej, Pacynce. Pierwszy dzień skoków, padok, ustawiony krzyżaczek. Że moje łapki były trochę za długie w stosunku do szyi kucyka, Grzesiu, uczący mnie wówczas, poradził, żebym złapała się grzywy przy uszach. Ale nie powiedział mi już, żebym się na niej nie opierała... efekt był taki, ze Pacyna skoczyła z głową między przednimi nogami. Wywinęłyśmy orła, ja zostałam na ziemi kontemplując kolor nieba, Pacynka podniosła się, parsknęła mi protekcjonalnie w twarz i poszła żreć trawę... 😁 Byłam kiedyś z przyjaciółką na wakacjach w Łomży. Pojechałyśmy do zaprzyjaźnionej stajni, dostał mi się haflingerek Lucek i dawaj w teren. A w terenie, jak to w terenie, wesoła gromadka urządziła sobie wyścig(była nas 4). Ścieżka przez las, zmieszczą się może dwa konie obok siebie, drzewa po każdej stronie, a my w cwał. Lucek nawet na początku prowadził(fajnego powera miał w dupce 😀 ), ale potem zagapił się i... rąbnął głową w drzewo 😲 ja przekonana, że koń zaraz pode mną padnie i nogi w górę wyrzuci, a ten leci dalej...! Wprawdzie trochę wolniej i zygzakiem, ale leci... 🤔 Z kolei kiedy uczyłam się szlachetnej sztuki powożenia, dostałam w rączkę długie wodze, na których końcu był szetlandzki ogierek Siwy i opona. Idziemy sobie, idziemy, cali i zadowoleni, Michał(trener) patrzy sobie na nas z daleka popijając kawę. Nagle Siwy obejrzał się na mnie, parsknął zadowolony i wyciął długą w stronę stajni. Z perspektywy mojej przyjaciółki wychodzącej wtedy zza domu wyglądało to mniej więcej tak: najpierw leci zadowolony, "zarabkowany" Siwy, potem ja z paniką na twarzy, potem Michał- z jeszcze większą paniką, a na końcu kawa... 😁
z hisotoryjek z ogierami to mi sie jedna z ostatnich zawodow przypomniala.
jeden z bardziej znancych zawodnikow dal dosc jurnego ogiera do potrzymania lekko watpliwej panience. ta chwycila malo wprawnie za wodze i dawaj stepowac. jak chlop poczol, ze moze to na dwie nogi oswobodzil sie w 30sekund i dawaj miedzy konie. na szczescie najbardziej zainteresowany byl walachem mojego trenera na ktorym stepowala nasza najmlodsza teamowa dziewczynka (lat 14), ktora zamiast sie ratowac, zeskoczyc, tudziez w ekstremalnej opcji uciekac walachem to odwrocila sie i zaczela bic ofiera po pysku batem i drzec sie zeby zostawil (normalnie jak do psa) sytuacja malo komiczna, ale wygladalo przepieknie 😉
Ja miałam klasyczną przygodę z popręgiem. Miałam pojeździć znajomemu kobyłę, bardzo spokojna, mieszanka fryz z zimnokrwistym. Był tylko jeden problem - koń chodził klasycznie, ale w siodle westernowym, a ja z westernem miałam wspólnego tyle co kosmonauta z baletem. Pytam się go więc jak mam zapiąć popręg, bo nigdy tego nie robiłam. Powiedział, że nie muszę go ani zapinać, ani wiązać, wystarczy że tylko PRZEŁOŻĘ (!) i przed galopem dociągnę. Głupia, zaufałam i pojechałam na ujeżdżalnię. Stęp - ok, kłus - ok. Dociągam popręg. Na prostej zakłusowanie, w narożniku zagalopowanie. Jeden zakręt - siedzę. Drugi zakręt - siedzę. Trzeci zakręt - siedzę... "Zaraz... A gdzie koń?!" Faktycznie siedziałam w siodle, tyle tylko, że bez konia. Spadłam prosto w miękką zaspę śniegu ;D Kobyłka zrobiła jeszcze dwie fule po czym stanęła zdziwiona, że coś zgubiła 🙂
fabapi ja też 😡 arabskiego wałacha z temperamentem ogiera 🤬 chciałam otworzyć bramę, a nie chciało mi się nikogo wołać... obok stał akurat kosz. na szczęście tylko lekko szarpnął, bo chyba chciał już wyjść przez tę bramę, kosz się przewrócił, koń stał jak wryty z miną wariata. a ja zbierałam śmieci z koniem w ręku. na szczęście nikt nie widział 😡
nie wspominając już o największej żenadzie mojego końskiego życia 😂 z owym w/w panem przygotowywaliśmy się do terenu. on już gotowy na dworzu, ja kończę się szykować. po incydencie opisywanym powyżej ZAWSZE prowadziłam konia do bramy i zamykałam ją z ziemi. wszystko pięknie i fajnie, brama zamknięta, a ja bez rękawiczek na rękach. jechałam z kumpelą, która zaproponowała potrzymanie konia, ale co ja będę nadwyrężać jej uprzejmość. i co zrobi ruda wariatka w takiej sytuacji? ooo taaakkkk, wsadzi wodze w bryczesy z tyłu, głęboko, żeby nie wypadły, zdążyłam założyć jedną rękawiczkę (z upchniętymi wodzami "w" tyłku"😉, koń sobie elegancko energicznym stępem ruszył i... wodze zahaczyły mi się o stringi, które nie dość, że chyba rozcięły mi tyłek aż do klatki piersiowej (ała) to jeszcze gatki się popruły... teraz mnie to ogromnie bawi, ale trzeba być niezłym wariatem i mieć strasznego pecha... 😁